wtorek, 9 czerwca 2015

Rzym


Jestem w Polsce, siedzę w hotelu w Zgorzelcu, jeszcze wczoraj będąc cztery godziny przed granicą dostałem hipotermii, a rano „uciekłem” z kliniki w Planitz.
Próbuje uporządkować myśli, przez ostatnie kilka dni tyle się wydarzyło: Piza, mandat, Rzym, ucieczka z Wiecznego Miasta, prawie 1000 km przez Włochy, zagubiony, głodny, ale zdeterminowany, aby jak najszybciej wrócić do Polski do Domu.

 
Zgorzelec 9 czerwca 2015r.

Opuściłem po raz kolejny gościnne Suzzano, tym razem ruszyłem autostradą w stronę La Spezia
to niewielka miejscowość na wybrzeżu, jednak zanim tam dotarłem znów musiałem pokonać góry i niezliczoną ilość zakrętów. Tym razem obyło się bez przygód, trasa, którą wybrałem była mało uczęszczana, jednak tak samo niebezpieczna.
Wdrapałem się z moim junakiem na prawie 1000 m.n.p.m. Piękne widoki zrekompensowały nam trud wspinaczki. Moja maszyna cały czas spisuje bez zrzutu.
Ruszyłem w dół, powolutku pomny przygody na drodze do Genui, kiedy zjechaliśmy ze szczytu postanowiłem chwilkę odpocząć, mój towarzysz choć nie narzeka również chętnie na moment przystanie, w cieniu ponad 30 stopni. Zatrzymałem się przy sklepie z produktami niemodyfikowanym genetycznie. Kupiłem melona, którego miąższ był koloru pomarańczowego, kilka brzoskwiń, nektarynek i pomarańcze. To był dobry posiłek w taką spiekotę.
Dotarłem do La Spezia miało być małe miasteczko, a było całkiem spore miasto, chciałem dojechać na ów o cypel, na który namawiała mnie Cristina, ale ilość ludzi, samochodów, które podążały w tą samą stronę lepiej mnie ostudził niż kubeł zimnej wody. Zawróciłem na drogę do Pizy, to mimo pięknych widoków była również droga przez mękę, tylko dwa pasy ruchu, masa samochodów, motocykli i wszystkiego co ma koła. Wlokłem się niemiłosiernie, a na dokładkę temperatura. Wyobraźcie sobie, że chcecie zaczerpnąć powietrza z rozgrzanego piekarnika. To całkiem dobre porównanie. Pizę o mały włos nie minąłem, w ostatnie chwili kontem oka zobaczyłem jej największą atrakcję, chociaż pewnie należałoby napisać najbardziej krzywą atrakcje.

Krzywa Wieża w Pizie, oto cel na dzisiaj, znalazłem mała zatoczkę w niej skuter tubylca, zaparkowałem Junaka, założyłem blokadę na tarczę, kaska zapiąłem na linkę, kurtkę powiesiłem na klamce, tankbag na ramię i poszedłem zobaczyć tutejszą atrakcję.
Pierwsza rzuca się w oczy wieża, a zaraz potem ludzie, nieprzebrany tłum, wszystkich narodowości, Japończycy, Hindusi, Amerykanie, Europejczycy, Murzyni z różnych plemion i czort wie kto jeszcze, na końcu ja, brakowało tylko Eskimosów.
Kilka zdjęć i dyla, nie mam ochoty brnąc przez ten tłum, wróciłem do Junaczka, ubrałem się i przed odjazdem udało mi się namówić tubylca, aby zrobił mi choć jedno zdjęcie z wieżą w tle.
Ruszam na Rzym, ale porzucam lokalną drogę, pcham się na autostradę, choć przed wjazdem stoi jak byk zakaz poruszania się w tym miejscu motocyklom poniżej 150 ccm, dzielnie ruszam przed siebie ze staropolskim zawołaniem na ustach „a w dupie”.
I co i nic, lecę autostradą na Rzym, cisnę do 22 i zaczynam się powoli rozglądać za miejscem na nocleg, zjechałem w kierunku jakiejś mieściny, ale ruszyłem w przeciwną stronę tam gdzie, pola i winnice. Tu jednak już tak kolorowo nie jest, już nie pomaga, że ja z Polski i szukam miejsca na kemping. Ludzie bardziej nieufni, wszystkie pola ogrodzone, zjechać z drogi to już duży problem. Wracam na autostradę i cisnę dalej w nadziei, że jakoś to będzie. Po kilku kilometrach dojeżdżam do zamkniętej stacji na, której stoją dwa tiry. Podjeżdżam, a tu jedna maszyna na polskich blachach, o jak miło będzie gębę do kogoś otworzyć w ludzkim języku.
Kierowcą był młody chłopak miał wolne dwa dni więc nudził się śmiertelnie i z radością powitał mnie na nocleg. Schowałem się za jego ciężarówką, wrzuciłem wszystkie graty do środka, moto zabezpieczyłem i srrru do śpiwora, limit wrażeń na jeden dzień wyczerpany, liczę na spokojną noc.

Znów czwarta, jakiś program mi wgrali? Rytuał ten sam co od początku wyprawy, kawa, toaleta, majdan i w drogę. Gdzieś około 8 zatrzymałem się przy coffee barze na jedną małą czarną.

Zostałem trochę dłużej wykorzystałem moment na podładowanie baterii, zrzuty zdjęć oraz filmów na dysk  twardy. Mogłem jechać dalej i pewnie do Rzymu dojechałbym bez przeszkód, gdyby tablica rejestracyjna była czysta, umknął ten szczegół mojej uwadze. Podjeżdża włoska policja, przygląda mi się z boku, ja macham przyjaźnie do nich ręką, a oni mi na tyłek wsiadają i jadą tak za mną z 10 minut. Nagle przyspieszają, równają do mnie i pokazują lizak, zjeżdżamy na najbliższą stację benzynową. Kontrola dokumentów, funkcjonariusz palcem pokazuje na tablicę no faktycznie trochę brudna, słyszę wyrok - not brown only white.
Maksymalna opłata za tą „usługę” to 48 euro moi oprawcy potraktowali mnie jednak łagodnie i zapłaciłem „tylko” 28 eurosów, to dwa tankowania i prawie 800 km budżet na wyprawę troszkę się uszczuplił.

Rzym – Wieczne Miasto, nigdy więcej.
Wjeżdżając do Miasta zatrzymałem się przy MacDonaldzie, pierwsza powitała mnie Polka słowami - witam Gdynię. Zdębiałem - skąd ta kobieta wieże ja jadę z Gdyni?

 Szybko wyszło szydło z worka, przecież mam na baku naklejkę Gdynia. Marta bo tak miała nieznajoma, też pochodzi z Gdyni, mieszka w Kuwejcie, a w Rzymie była na wakacjach i stwierdziła, że to co ja nazywam upałem to dla niej pestka w Kuwejcie temperatury sięgają powyżej 50 C. Zjadłem bułę z frytkami, dopijam sprite i obserwuje, przy kuchni uwijają się biali, raczej włosi, przed barem siedzi murzyn czarny ja świeżo położony asfalt, przy stolikach ze szmatą lata Azjata, murzyn okazał się kierownikiem, na dokładkę podjechały dwie filipinki, które przywitały mnie po Polsku -ceść Polak.
Karpia chyba miałem na dziobie bo filipinki na mój widok rechotały głośno. Ot taka historyja jak to mówią w pewnym kabarecie.

 Już chyba nic mnie nie zaskoczy, jednak się myliłem, Rzym to okropne miasto, prysnął czar, jak wjechałem do centrum, tłumy, tabuny ludzi, wszelki narodowości, przed wejściem do Muzeum Watykanu kolejka tak wielka, że trzeba być szalonym aby w niej stać w takim upale. Naganiacze, turyści to jest nie do opisania, całkowicie odechciało mi się tu zostać choć w planach zarezerwowałem sobie trzy dni. Nic z tego, włączyłem mapę w tablecie i poprosiłem aby wyprowadził mnie z tego grajdoła.

 Znów autostrada i zakazy, my mamy je gdzieś, wpadam w sznur samochodów, gaz do dechy kierunek Florencja.Wracam do domu.

 Droga umyka pod kołami, lekko pochylony aby ulżyć mojemu towarzyszowi, docieramy do Bolonii, tu pokręciły mi się nazwy i zamiast skręcić na Parmę poleciałem na Padwę, następny błąd, minąłem zjazd na Weronę, musiałem zjechać z głównej drogi i poszukałem bocznej, która poprowadzi mnie do następnej autostrady. W ciemną noc bocznymi drogami, szukałem drogi na Weronę, to co znalazłem to nie była autostrada tylko jakaś droga szybkiego ruchu o kiepskim stanie nawierzchni.

 Do Bolzano jeszcze kawał drogi, uparłem się na to miasto ponieważ nocowałem tu po przekroczeniu Alp. Ale tym razem nic z tego, po Weronie miał być Trydent i znów drogowskazy mówią o autostradzie, a tu jakaś kozia ścieżka przez góry. Nie da rady pędzić, tu wleczemy się jak ślimaki. Ma to też dobre strony przejeżdżam przez małą mieścinę i widzę otwartą kawiarenkę, bez chwili namysłu naciskam na klamki, schodzę lub raczej zwlekam się ze swojego rumaka, podchodzę do baru i zamawiam cappuccino, a potem następne i jeszcze jedno w sumie wypiłem trzy filiżanki, oj dawno nie piłem nic równie dobrego, wielka właścicielka o równie wielkim uśmiechu parzyła kawę.

W Trydencie znów zgubiłem drogę nie na każdym rondzie są drogowskazy na Bolzano. Tak błądząc, zmęczyłem się, nastała czarna noc, miasteczka pięknie oświetlone, nic tylko robić zdjęcia i tak się stało, kilka jest w miarę. W końcu dotarłem do Bolzano nie mogłem jednak znaleźć hotelu, w który spędziłem dwa pierwsze dni na ziemi włoskiej. Same kłody, nie posuwam się do przodu, jestem strasznie zmęczony, mam zwidy i problemy z utrzymanie motocykla na drodze jadę jak pijany od środka do krawężnika, mówię sobie dosyć. Trzeba gdzieś na gwałt głowę przyłożyć w końcu do mnie dotarło, że to nie w Bolzano była hotel tylko w Verdę, kilka kilometrów w stronę Alp na terytorium Austrii. Podjąłem tą ostatnią próbę, zanim ruszyłem zjadłem jakieś rybki z puszki, to dało mi odrobinę energii, poczułem się lepiej. Ruszyłem, po kilku kilometrach zdałem sobie sprawę, że nie mam winiety, dawaj z powrotem do Bolzano, wściekły wracając pomyliłem drogę i jechałem nie tam gdzie chciałem, zawracam, błądzę w końcu dojeżdżam, muszę znaleźć kawał placu aby się przespać, jest miejsce, a na nim koczujący cyganie. Rozbijam namiot wrzucam wszystko do środka,
zamykam moto i walę się na matę niczym kłoda. Zanim jednak zasnąłem, słyszę kroki w pobliżu.
Na głos warknąłem po Polsku – spierdalaj stąd skurwysynu - i to były moje ostatnie słowa na ziemi włoskiej.



 Proszę o komentarze, bo tak jak was ciekawi co ja przeżyłem, tak mnie ciekawi to jak odbieracie moją pisaninę :) Pozdrawiam, Jaskiniowiec.


























La Spezia





























nocleg na stacji benzynowej

Toskania




Bar przy autostradzie do Rzymu

Rzym okolice Watykanu





Droga na Bolzano


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kultura wypowiedzi nic nie kosztuje, zachęcam każdego do pisania komentarzy. Jeżeli jednak zamierzasz czepiać się błędów ortograficznych, chcesz komuś "dokopać" tylko dla tego, że zupa była za słona lub wściekasz się gdyż ktoś ma odmienne zdanie, a twój zasób słownictwa ogranicza się do przekleństw, to licz się z tym, że komentarz może zostać usunięty.