Wystarczy,
że raz spróbujesz. To jest uczucie, które trudno porównać do czegoś innego,
idziesz rano na parking, rosa osadza się na butach, jest ciemno, strażnik o tej
porze śpi, brama jest zamknięta. Motocykl stoi spakowany, wystarczy ściągnąć
plandekę. Wszystko zostało sprawdzone wcześniej, teraz wystarczy tylko dosiąść
maszyny i można ruszyć w trasę. Wytaczam się na drogę, ruszam w kierunku
obwodnicy, kiedy obieram kierunek na południe po kilku kilometrach mijam
ostatnie latarnie, zapadam się w ciemność, dopiero za Gdańskiem niebo na wschodzie z czarnego
przechodzi w granatowe. Tego nie da się porównać z niczym. Silnik równo pracuje,
droga ucieka pod kołami, na policzkach czuję różnicę temperatur. Na twarzy mam nieprzemijający uśmiech. Ruszam na wyprawę.
Moje
zainteresowanie motocyklami zaczęło się pod koniec lat 80-tych XX wieku, kiedy
skończyłem 17 lat. Koledzy na osiedlu nagle z rowerów przesiedli się na Jawy,
MZtki i Junaki. Nikt nie myślał wtedy o podróżowaniu, pojazdy były zbyt
awaryjne aby wybrać się gdzieś dalej.
Jak wszyscy to i ja zacząłem „truć” Ojcu o motocykl.
Pewnego dnia pojechaliśmy do Polmozbytu w Oliwie
po moje pierwsze moto.
Miały być
MZetki 150, a były CZty z silnikami 175 ccm i popularne 350tki. Na nic się zdały moje prośby, Tata
zdecydował, że pierwszym motocyklem będzie CZtka 175. I tak też się stało, była
to spora maszyna, jak na tamte lata, ciężka, jeden cylinder, silnik
dwusuwowy, chłodzony powietrzem,
instalacja 6 voltowa, spora kanapa, klasyczny widelec i dwa amortyzatory
olejowo-sprężynowe w jedyny dostępnym kolorze, czerwonym .
Praktycznie od samego początku sprawiała
kłopoty, a to linki rwały się jak włosy z głowy, szczotki zawieszały się co
chwila, regulator napięcia wariował, a
do tego nagar na świecy jak źle dobrałem mieszankę. To był motocykl, przy
którym więcej dłubałem niż nim jeździłem.
Najdłuższą trasę, którą zaliczyłem był wypad
do Wąglikowic to 15 km za Kościerzyną jakieś 90 km od Gdańska i tu nie obyło
się bez przygód. W drodze jedyna kontrolka, która przykuwała uwagę to ładowanie
akumulatora, a raczej jego brak. Tak było i tym razem, ale w tamtych czasach
akumulatory były dość spore nie takie mikrusy jak teraz, jak wyłączyłem
wszystkie odbiorniki prądu, poczynając od lampy a kończąc na stopie i kierunkowskazach to spokojnie mogłem
dojechać do domu. Chroniczny brak części sprawił, że pewnego dnia kupiłem dwa największe
akumulatory i po przez opiłowanie obudowy mogłem je wpasować na wcisk w miejsce do tego
przeznaczone. Miałem zasilanie na zmianę. Na jednym śmigałem, drugi w tym
czasie był podłączony pod prostownik. Jeśli go dobrze naładowałem to spokojnie jeździłem przez cały dzień.
Całe szczęście ruch w tamtych czasach w porównaniu do obecnych był
znikomy. Mimo to zdarzało się pchać motocykl z Sopotu do Gdańska.
Pewnego dnia wracając do domu spotkałem na
przystanku autobusowym koleżankę, śliczną blondynkę, która poprosiła mnie abym
ją podwiózł do Sopotu. I weź tu człowieku odmów, kiedy ktoś tak sympatyczny
prosi, powiesz, że maszyna to złom i właśnie wracam do domu bo akumulator ledwo
zipie? Prądu starczyło w jedną stronę.
Ot taki urok ówczesnej motoryzacji. Były
jeszcze inne ograniczenia, wyobraźcie sobie benzyna była na kartki, tak, tak,
po paliwo stało się w kolejce, trzeba było jechać z samego rana, aby załapać
się na przydział.
Całe szczęście przez cztery lata użytkowania
nie zaliczyłem, żadnej gleby, choć i w tym przypadku raz o mały włos, a jazda
skończyć się mogła tragicznie.
Znowu przez dziewczynę, zaproponowałem krótką przejażdżkę mojej
sympatycznej sąsiadce, ruszyłem nowo budowaną drogą, która prowadziła dosyć
stromo w dół z Moreny w Gdańsku kierunku Chełma.
Dziś w tym miejscu jest przystanek kolei
metropolitalnej, a w tamtym okresie droga w pewnym momencie nagle się kończyła,
trzeba było po płytach betonowych przejechać na przeciwległy pas ruchu. Był
wieczór, źle wyczułem odległość, miałem pasażera i już wiedziałem, że nie
wyrobię się na zakręcie, nacisnąłem hamulce utrzymując kierunek jazdy wprost na
zaorane pole oddzielone od drogi wysokim krawężnikiem. Tuż przed przeszkodą
puściłem hamulce przednie koło uderzyło w krawężniki i cudem przeskoczyłem
lądując w polu. Ależ się najadłem strachu , koleżanka tłukła mnie w kask coś
krzyczała, ludzie którzy byli świadkami również krzyczeli, a ja odpaliłem moją
maszynę kopniakiem i zawróciłem do domu. Już nigdy więcej nikogo nie zabrałem
na przejażdżkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Kultura wypowiedzi nic nie kosztuje, zachęcam każdego do pisania komentarzy. Jeżeli jednak zamierzasz czepiać się błędów ortograficznych, chcesz komuś "dokopać" tylko dla tego, że zupa była za słona lub wściekasz się gdyż ktoś ma odmienne zdanie, a twój zasób słownictwa ogranicza się do przekleństw, to licz się z tym, że komentarz może zostać usunięty.