czwartek, 4 lipca 2013

Junakiem 123 w Bieszczady, zakończenie.




Bieszczadzka Przystań Motocyklowa, za nim tam zacumowałem z moim Junaczkiem postanowiłem skończyć to, co zacząłem rano, czyli Wielką Pętlę Bieszczadzką. Wyjechałem z gościnnej przystani w kierunku Ustrzyk Górnych, przed Lutowiskami minąłem kamieniołom jednak z powodu kręcących się tam pracowników odłożyłem nasze spotkanie z nadzieją, że dane mi będzie innym razem. Wystarczyło przejechać kilka kilometrów dalej na wzniesieniu jest usytuowany punkt widokowy. Rozciąga się z tego miejsca przepiękny panorama i mimo nisko wiszący chmur było, na co popatrzeć. 

Przez Lutowiska, Smolnik, Stuposiany dotarłem do Ustrzyk Górnych.
Jeszcze się łudziłem, że wyjdę w góry jednak po rozmowie z parą turystów stwierdziłem, że nie ma po co wchodzić, gdyż widok ogranicza się do trzech metrów. Było tuż przed południem, a więc pora obiadu za namową tubylców do karczmy u eskulapa się udałem, po placek bieszczadzki i pierogi z jagodami, była też gorąca herbata, liczyłem również na chwilkę wytchnienia. Nie było mi to dane, gość po stanicy biegał ze spalinową piłą, coś tam docinał i tak zamiast w spokoju wrąbałem placek wraz z pierogami jak bym się spieszył na potyczkę z bolszewikami.
 

Ruszyłem w dalsza drogę, choć ze wspinaczki nici Bieszczady nagrodziły mi tą stratę w dalszej podróży. Możecie mi wierzyć, ale przez krótką chwilę czułem się jak Bilbo w Górach Mglistych. Jadę, podziwiam, fotki strzelam, aż tu w lusterko zerkam jakaś czarna bryka powoli za mną jedzie, co prawda nie mam nic na sumieniu, ale sami wiecie. Za następnym zakrętem zaczepia mnie jegomość i prosi, aby mu fotkę zrobić z jego miłością w zamian chce się zrewanżować i tym sposobem mam kila zdjęć jak siedzę na Junaku za tło mając zamglone szczyty.
 
 Ta krótka znajomość zaowocowała przejażdżką i to nie byle, jaką wąskotorową kolejką bieszczadzką. Jak to Pan Bóg dopuszcza nas do swego dzieła, gdy by nie Robert i jego dziewczyna minęła by mnie ta przygoda, a tak jechałem widziałem teraz jest moje.







 

 Kończyła się powoli moja tego dnia wędrówka, jeszcze tylko pomnik generała „Waltera”, który ostatni raz, kiedy go widziałem był bohaterem, a teraz kanalią. Zainteresowanych odsyłam na stronęwww.polskieradio.pl/Akcja-Wisla
Pomnik "generała Waltera"
Wszystko się zmienia tylko góry zostają, wróciłem do Sanoka, rzeczy spakowałem, rozliczyłem się w recepcji i dosiadłszy rumaka, ruszyłem w kierunku Czarnej, aby zmienić miejsce za kwaterowania. Już będąc na miejscu z Markiem rozmawiając spytałem czy zna miejsca gdzie można zobaczyć ruiny wiosek opuszczonych po „Akcji Wisła”. Szukając informacji o Bieszczadach dowiedziałem się o kilku opuszczonych wsiach, do których nie powrócił nikt po trwającej w drugiej połowie lat 40 akcji wysiedlania z terenów Bieszczad.



D,E,F,G miejsca, w których były wsie, a teraz są ruiny
Marek jest prawdziwą kopalnią wiedzy o Bieszczadach, ludziach i obyczajach tam panujących. Wskazał mi na mapie miejsca i najprostszą drogę. Ruszyłem z rana w kierunku Smolnika za wsią skręciłem w prawo na Chmiel i Zatwarnicę tan jeszcze wodospad na Potoku Hylaty zawadziłem miejsce po starym wodnym młynie skręciłem na szlak przy chacie Bojkowej i ruszyłem przed siebie po drodze szutrowej.

Wodospad na Potoku Hylaty

Tu był młyn wodny.

Most w Zatwarnicy

Tego dnia na szlaku, nic nie znalazłem za to przez sześć godzin błądziłem, aby się przed zmrokiem z stamtąd wydostać. Słaba orientacja, a może zmęczenie do tego deszcz i samotność, gdyż przez cały czas nie spotkałem na drodze dosłownie nikogo.



Mijałem miejsca tak dzikie z wyglądu, jak by nigdy ludzką ręką nietknięte, polany, na których tylko wiatr i ptaki oznaki życia dawały. Drzewa ogromne, jakich w lesie na nizinach nie spotkasz, strumienie, rzeki, przełomy i ślady niedźwiedzi. Czasem tylko znaki uwaga wyręby, czasem sprzęt porzucony lub tylko zaparkowany nie poznasz, bo wszystko jest błotem uwalone. Brak zasięgu w telefonie, GPS nie działa na nic zdaje się technika w takich chwilach można liczyć tylko na siebie.

Kręcąc się po górach szukają cywilizacji nakręciłem prawie 70 km, wreszcie przed 18 wyjechałem. Byłem mokry, zmęczony, ale szczęśliwy. Zebrałem moc wrażeń i nauczkę na przyszłość, aby do takiej wycieczki lepiej się przygotować. Wróciłem do przystani zmęczony, nie spojrzałem nawet ma Junaka, a powinienem. Kiedy już ochłonąłem postanowiłem lepiej się przygotować na dzień następny, gdyż postanowiłem wrócić w to samo miejsce. Rano po kawie, która w tym miejscu smakuje wybornie, Marek wyciągnął myjkę ciśnieniową, spod gliny i błocka wyłonił się Junaczek z bliska na niego zerkam aż tu o kurczę, dwie śruby przepadły, które tylną zębatkę z piastą trzymały. Sama zębatka latała jak przysłowiowy „Żyd po pustym sklepie” zapadła decyzja trzeba to naprawić. Na Marka można liczyć w każdej sytuacji, chciałem to zrobić sam, ale widzą mój brak profesjonalizmu w tej sprawie wziął sprawy w swoje ręce za pomocnika mnie mając.





Wystarczyła godzina i sprawa zębatki była zamknięta, jeszcze tylko smarowanie łańcucha, wymieniłem przy okazji olej i w drogę. Ruszyłem tą samą drogą, którą wcześniej poznałem, już na szlaku dwie panie spotkałem, matka z córką wybrały się w Bieszczady jednak, kiedy nieopatrznie powiedziałem o śladach niedźwiedzi z mety zawróciły. Pierwsza po drodze była wieś Hulska, w której zburzoną cerkiew chciałem zobaczyć, pierwsze podejście od strony potoku zakończyło się fiaskiem. Trawa po pas, chaszcze tak gęste, że bez maczety nie przejdziesz na dodatek moja wyobraźnia widziała wszędzie misia.


Nasłuchałem się opowieści od Marka o tych milusich stworzeniach, a to ktoś wlazł na misia leżącego pod zwalonym pniem, a to przez Marka pole misio zasuwał w kierunku barci, które stoją w lesie
Misio przez wioskę na bosaka szedł, a pani przewodnik myślała, że to człowiek tylko u diabła nie mogła zajarzyć, czemu gość po śniegu na bosaka łazi. Misio w postaci mamy raz ruch na drodze wstrzymał wstając na tyle łapy i pokazując łapami jak duże ryby w strumieniu pływają, to było ponoć tylko ostrzeżenie, bo przez drogę przebiegły trzy maluchy, mama poszła za nimi. Dwa miski krowę gdzieś na pastwisku napadły i wcale nie chodziło im o mleko. Jak by tego było mało to w Bieszczadach mieszkają jeszcze wilki i to wcale nie mało. Rozsiadły się pod garażem w pięciu zażywając spokoju, Marek wychodzi z domu i nie może dojść do samochód. Jedną kłodą rzuca wilczysko pilnie obserwuje gdzie spadnie polano i pewnie myślicie, że uciekł spłoszony, on bandyta tylko się przesunął robiąc miejsce spadającej kłodzie. Tak nakarmiony opowieściami z zielonego lasu wszędzie wilki i misie widziałem. Wróćmy do opuszczonej wioski nad strumieniem Hulskim, przypomniałem sobie, że po drodze znak widziałem zakaz wjazdu nie dotyczy mieszkańców, złapałem się za głowę, któż tam może mieszkać to przecież pustynia, na której nie uświadczysz ludzi. Zawróciłem i pod górkę podjechałem do znaku z zakazem. Skręciłem ze szlaku puściłem się ścieżką, którą coś czasami przejeżdża. Zostawiłem motocykl na skraju drogi, ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu ruin. Ucho mi się powiększyło od nasłuchiwania idę przed siebie a za mną komary i kleszcze. Jestem sceneria jak z najlepszego dreszczowca, zarośnięta droga ściany z cegieł porośnięte chwastami jaszczurki śmigające między kamieniami i tylko szum dochodzący od strumienia. Kilka zdjęć i stwierdziłem, że wszystko widziałem wróciłem do Junaczka dosiadłem go i w drogę. Następna wioska widniała na mapie była to wieś Krywe z ruinami cerkwi i szlacheckiego dworu. Trzeba było podjechać w okolice Kamianka 666 m.n.p.m Tam już stało kilka samochodów, pomyślałem, że to niedaleko i ruszyłem z buta. O jak się zawiodłem to był kawał drogi na dodatek szlak był błotnisty i z koleinami po 20-30 cm i wszędzie woda.





Od przyjazdu w Bieszczady schowałem buty i kupiłem kalosze, więc niezrażony ruszyłem w drogę, Od Kamianka na Ryli 622 m.n.p.m droga pierw w dół wiedzie za chwilę w górę całe szczęście szlak jest lepszy, wychodzę na połoninę mijam subaru i dwie panie, z którymi w drodze powrotnej bliższą znajomość zawrę. Prę przed siebie już mocno zziajany słonka, którego, do tond nie było postanowiło właśnie teraz, kiedy spływam potem pod grubym spodniami i kurtką motocyklową wyleźć zza chmur i przypiec mi trochę.
Idę ścieżką ponoć to nie daleko na szlaku widzę odciśnięte kopyta, jeleń lub sarna pomyślałem, dalej trafiłem na to co zając po sobie zostawia wypinając omyk w stronę piasku, aż tu nagle nowy ślad na ziemi, ależ psisko klękam obok przyglądam się z bliska przykładam swoją dłoń i tak sobie myślę rozglądając się dokoła, że to nie pies tylko świeże ślady misia.

Ślad misia?
Jeden ślad to przecież nic takiego prę dale na okolicę bacznie uwagę zwracając, o następny i kolejny, kurna misio szedł przede mną ścieżką, a jak gdzieś zaległ w trawie przy szlaku nawet go nie zauważę w porę. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i zobaczyłem cel mej wędrówki oddalony o kilka kilometrów. Misio i odległość od sadyb ludzkich spowodowały, że zastosowałem jak świat starą taktykę piechoty, wycofują się na z góry upatrzone pozycje innymi słowy zrobiłem w tył zwrot i zawróciłem. Wracając natknąłem się na panie, przy Subaru, które poprosiły abym je zabrał ze szlaku gdyż one same nie dają rady podjechać pod górę i na nic im napęd na cztery koła. Co prawda żaden ze mnie rajdowiec i w terenówce dawno siedziałem, nie mając nic do stracenia oprócz kilometra po błocie ochoczo pomocy udzieliłem. Ach, jaka przyjemność taki samochodzik, wszystko działa nic nie skrzypi, włączona klima i napęd na cztery koła, okazało się po chwili, że mam chyba talent nieodkryty, nie minęła nawet chwila, nawet nie zdążyłem się nacieszyć, a już byłem na górze przy parkingu, na którym zostawiłem motocykl.

Powoli zbliżam się do końca mojej relacji. Ty razem kończąc wycieczkę przed mostem skręciłem w lewo wyjeżdżając tuż przy Tłustej Górze na drogę do Czarnej.

Most na Sanie w pobliżu Tłustej Góry.
Nazwa ta pochodzi z początków kolonizacji Bieszczad, a tłustość odnosi się do występujących u jej podnóża samoistnych źródeł oleju skalnego, czyli ropy naftowej. Eksploatację złoża na skalę półprzemysłową rozpoczęto w 1870 i trwała ona z przerwami do końca XX w. Szyby naftowe były usytuowana po obu brzegach rzeki. Wróćmy jednak na drogę, kiedy już nacieszyłem oczy widokiem Sanu w pobliżu Tłustej Góry, ruszyłem w kierunku przystani. Po przejechaniu ponad dziesięciu kilometrów na postoju, który przypadł na miejsce widokowe stwierdziłem brak skórzanej sakwy, która z boku była przytwierdzona. Miałem dość, a tu wychodzi, że muszę na szlak wrócić. Zrobiłem rachunek, co ja tam miałem i wyszło, że w Skawie zostały narzędzia, woda i kable do kamery, trzeba było wrócić. Po przejechaniu dodatkowy 17 km znalazłem sakwę na szlaku po wyżej mostu na Sanie. Zanim wróciłem do przystani zrobiłem zakupy w sklepie postanowiłem zrobić pożegnalną kolację. Kupiłem kawał karkówki, kilogram pomidorów, makaron rurki, kubeczek śmietany, odrobinę sera i bazylię do smaku, sól i pieprz miałem w plecaku. Kolacja wyszła wyborna, mięso pokrojone w słupki do tego pomidory, a kiedy już wszystko „doszło” dodałem śmietanę i przyprawy. Na stół „wjechały” głębokie talerze, kiedy makaron był aldente, zawołałem wszystkich na wieczerzę. Po całym dniu pracy na świeżym powietrzu wszystkim smakował, a Marek stwierdził, że to zły pomysł abym wyjeżdżał. Zanim się ściemniło jeszcze razem popracowaliśmy przy ogrodzeniu, które wymagało skończenia. Jeszcze tylko wieczorne ognisko, przyroda jakby wiedziała, przez cały tydzień bardzo się starała, aby mnie do Bieszczad zniechęcić jednak pod koniec widząc moją determinacji i zachwyt sprawiła, że noc była przepiękna w nagrodę pozwoliła nam rozpalić ognisko. Były jeszcze kiełbaski i zimne piwo tak do północy na rozmowach nam zeszło. Trzeba było do łóżka, aby choć trochę się przespać. Pobudka o czwartej, pierw, łazienka, kiedy już byłem ubrany ostatni rzut oka czy wszystko zabrałem, schodząc z piętra Marka obudziłem, chciał wstać rano i wypić kawę za nim odjadę. Tak nam zeszła godzina przy dużej czarnej, która jak już na początku pisałem smakuje w tym miejscu wybornie.
Gdy już miałem odjeżdżać mała katastrofa się przydarzyła, Junaczek, który do tej chwili stał jam wmurowany przewrócił się na bok z całym majdanem, szlak trafił klosz od kierunkowskazu. Po oględzinach stwierdziliśmy zgodnie, że to wszystko, więc ruszyłem w drogę.  Bieszczady do Sanoka żegnały mnie mgłą, a do Rzeszowa smagały deszczem Do Warszawy dotarłem bez przygód, zjadłem kanapkę i frytki w Mac barze i tu troszkę zacząłem się niepokoić gdyż łańcuch był już luźny, a do końca naciągnięty został w Czarnej.
Był taki długi, że bez trudu bym go ściągnął z tylnej zębatki dwoma palcami.
Zostało jeszcze do przejechania 400 km. Nie byłem pewny czy dam radę, najpierw powoli jak żółw ociężale ruszyłem maszyną powoli ospale jednak im bliżej miałem do domu gnałem junaka ile się dało. Mijając Elbląg jadąc siódemką miałem wrażenie, że łańcuch za sobą ciągnę, taki był długi. Gdyby nie łańcuch cała droga nie była by warta by wspomnieć o niej. Na marginesie dodam jeszcze, że najlepiej się odpoczywa po drodze, kiedy siedzenie boli kładąc się na ziemi. To tyle opowieści jak tylko znajdę odrobinę czasu wiem, że w Bieszczady ruszę, drogę tę można bez trudu pokonać, wystarczy 14 godz.












1 komentarz:

  1. Gratuluje odwagi, zazdroszczę i podziwiam. Na tak małym motocyklu w taką podróż?
    Tak można rozpoznać prawdziwego motocyklistę, bo motocykl służy do jazdy nie do szpanu.
    Pozdrawiam
    Krzysztof
    Junak M11

    OdpowiedzUsuń

Kultura wypowiedzi nic nie kosztuje, zachęcam każdego do pisania komentarzy. Jeżeli jednak zamierzasz czepiać się błędów ortograficznych, chcesz komuś "dokopać" tylko dla tego, że zupa była za słona lub wściekasz się gdyż ktoś ma odmienne zdanie, a twój zasób słownictwa ogranicza się do przekleństw, to licz się z tym, że komentarz może zostać usunięty.