poniedziałek, 18 listopada 2013

2 tyś km Junakiem 123 czyli Gdynia - Bieszczady


Było to pod koniec czerwca 2013 roku, minęły  dwa dni od powrotu, kiedy pisałem te słowa, a jeszcze byłem w Bieszczadach w kościach czułem drogę. Od powrotu z  Zakopanego link wiedziałem, że to nie ostatnia tak daleka wyprawa na Junaku 123. Biorąc pod uwagę spalanie i niezawodność potwierdzoną poprzednim wyjazdem postanowiłem jechać jak najdalej od Gdyni, a najdalej było w Bieszczady. Ciągnęło mnie tam tym bardziej, że ostatni raz byłem tam  w 70 latach XX wieku.
Jeśli uważasz treść za wartościową przelej 1 PLN na konto nowej wyprawy
22 1140 2004 0000 3502 5595 2846






Decyzja o wyjeździe zapadła nagle w poniedziałek stwierdziłem, że we wtorek jadę. Nawet czasu nie było, aby coś zaplanować, wyciągnąłem torbę, spakowałem rzeczy, zabrałem namiot, śpiwór, materac i pompkę. Trochę narzędzi, aby łańcuch naciągnąć, wymieniłem olej w silniku i rankiem ruszyłem w drogę. Z tym łańcuchem to potem była draka, ale teraz nie o tym, ruszamy przed siebie. Z racji tego, że czas mnie nie gonił postanowiłem, że po drodze odwiedzę  Babcię i zanocuje w Mławie. Pojechałem bocznym drogami i tym sposobem przez 240 km podziwiałem Polskę powiatową.

Pierwszy był  Tczew, który tylko zahaczyłem,  następny Malbork z krzyżackim zamkiem, Sztum, Prabuty jednak za nim tam dotarłem musiałem na Junaczku pokonać objazd. Matko! Jaki byłem ubłocony.
Objazd do Prabut - Masakra

 Mijam Susz, Iławę w Lubawie krótki postój, rynek przykuł moją uwagę z śliczną fontanną po środku.  Warto jednak było, obok rynku w Prabutach stoi makieta przestawiająca rezydencje biskupów, która została wybudowana w połowie XIV wieku. Kilka zdjęć i ruszam dalej, deszcz nie ustaje.

Makieta katedry w Prabutach,  pod spodem oryginał





                                                                                    Prabuty




Lubawa
Rynek w Lubawie
no i fontanna na rynku






Trochę się wlokłem, ale za to na drogach pusto
 Potem był Zamkowy Młyn i Działdowo, w którym zerknąłem na pozostałości następnej krzyżackiej warowni, jeszcze kilka kilometrów i byłem w Mławie… prawie całą drogę lało z przerwą w Lubawie.









W Mławie lało jak z cebra
To pierwszy etap był podróży, spędziłem wieczór z Babcią i rano ruszyłem dalej. Cel Warszawa, uznałem po drodze, że mam dość czasu i muszę z naciskiem na to słowo zobaczyć Muzeum Powstania Warszawskiego, a tym, którzy nie widzieli powiem tylko, że naprawdę warto.





   Po Stolicy nowy obrałem kierunek, ruszyłem na Sandomierz, prędzej był jednak Grójec, Białobrzegi, Iłża, której tak dzielnie bronili żołnierze 7 pułku piechoty Legionów pod dowództwem płk Władysława Muzyki.

  Przemknąłem przez Opatów, miasteczka na które okiem nie rzuciłem, powiem szczerze już troszkę się spieszyłem, miałem jednak w planie krótki postój w grodzie nad Wisłą.

  Zanim tam dojechałem, pierwszą stratę zanotowałem, zgubiłem materac, w drodze poluzowały się pasy mocujące bagaż.

  Sandomierz sprawił, że stałem przez chwilę na rynku i żałowałem, że nie mogę zostać, choćby dzień dłużej. Piękny rynek, ratusz,  kamieniczki, a pod rynkiem ciągnące się kilometrami lochy.

  Może innym razem, teraz trzeba jechać, jak dobrze pójdzie będę w Sanoku około 22.


  Ruszam z pod Bramy Opatowskiej, minę tylko Kolbuszową, jeszcze  Rzeszów i będę w Sanoku. Nie pomyliłem się w moich obliczeniach późnym wieczorem w strugach deszczu wjechałem do miasta w Kotlinie Sanockiej. Kończył się drugi etap podróży, znalazłem nocleg w Domu Turysty, jak tylko rozpakowałem się w pokoju wziąłem szybki prysznic, pełen wrażeń padłem na łóżko jak kłoda, dzień był skończony, zapadłem w głęboki sen.





Ranek, chyba czwarta była, siedzę w pokoju i patrzę na ściany, cisza aż dzwoni w uszach w sumie nic dziwnego cały poprzedni dzień w drodze, kask okazał się do "dupy" czułem się jak bym głowę wpakował w ul z wściekłymi osami. Nie dla mnie hotelowe pokoje, źle się tu czyje, jeszcze przed chwilą wolny, a tu w tych ścianach jak w więziennej celi, brr… jadę dalej
 Postanowiłem na razie z braku innych rozwiązań, aby ten pokój to była moja tymczasowa baza do wypadów w Bieszczady. Szybko się umyłem i ubrałem, kiedy z hotelu wychodziłem obsługa jeszcze mocno spała. Rzut oka na motocykl czy wszystko jest na swoim miejscu, dosiadam, odpalam i w drogę. Nie miałem specjalnych planów, postanowiłem się powłóczyć, na pewno podjadę do tamy na Sanie. Jadąc bez ciśnienia, jaki czas czasem stwarza, przejechałem wolno przez Sanok w kierunku Ustrzyk Dolnych, a że była mżawka jechałem sobie 60km/h. Już w drodze powziąłem pewien zamiar, że tego dnia przejadę Wielką Bieszczadzką Pętlę. Przed Leskiem San przekraczam, szeroki, mętny o kolorze kawy z mlekiem, wezbrany, na brzegu gęste, zielone chaszcze, niczym nie przypomina górskiej rzeki raczej podobny jest do tych, co płyną przez amazońskie lasy z tą tylko różnicą, że w tle są Bieszczady.

San mętny niczym dopływ Amazonki

Zrobiłem kilka zdjęć i dalej w drogę. Po drodze kolejna niespodzianka trafiam na Szlak Architektury Drewnianej, są to cerkwie każda wysiłkiem mieszkańców odrestaurowana. Jestem pod wrażeniem i za cel sobie stawiam zobaczyć ich jak najwięcej.

 Każda inna, choć styl podobny, drewniana konstrukcja, czasem dach kryty blachą, choć bywają odstępstwa jak ta we wsi Żłobek, która była pokryta drewnianym gontem. Obok każdej świątyni, dzwonnica, krzyż w ziemi, cmentarz, na który pojedyncze, stare nagrobki stoją. Jest tych cerkwi około dziesięciu, jednak są jeszcze i takie, które leżą na terenie kilku wsi opuszczonych w czasie akcji „Wisła”, ale to już są same ruiny, gdyż ich mieszkańcy nigdy tam nie wrócili. Więcej na temat bieszczadzkich cerkwi TU

Tama na Sanie
Tama na Sanie jakże się rozczarowałem była taka wielka, kiedy ją ostatnim razem widziałem, czy to ja urosłem czy on zmalała hm niech tak zostanie, że ona to ta sama. Pusto wszędzie zerkam na zegarek, nic dziwnego przecież to siódma dopiero. Idę alejką między straganami w kierunku tamy, trochę to dziwne wszystkie pozamykane. Na zaporę wejść można bez problemu, z jednej strony zalew, a z drugiej elektrownia. Ładne widoki, choć pochmurne niebo w wodzie przy tamie ryb zatrzęsienie.



   Byłem, widziałem, wracam na parking po chwili dał znać o sobie żołądek czy aby o nim nie zapomniałem? Spokojnie kolego mam też coś dla ciebie, dzień wcześniej w Biedronce, kupiłem zaopatrzenie. Butelka coli, paczka kiełbasy śląskiej, musztarda, kilka bułek, tym gada nakarmiłem, może to nie zbyt zdrowe, ale miał po tym wyraźnie weselszą minę.

Śniadanie na szlaku
  Tak sobie karmię swojego przyjaciela, zerkam na okolicę i na motocykl…hmm łańcuch coś szybko się wyciągnął, choć w sumie to przejechał około 900 km, więc ma prawo. Wyciągnąłem z sakwy narzędzia, rozsiadłem się za tylnym kołem i zrobiłem, co trzeba, aby było dobrze na koniec smar do łańcucha wykorzystany zgodnie z przeznaczeniem. No to mogę jechać dalej, ruszyłem na Bukowiec przez Polańczyk w tym pierwszym skręciłem na Czarną.

  Po drodze następna Cerkiew we wsi, Ustinowa, która swe dzieje pisane zaczyna od 1489 roku. Był to prawdziwy tygiel narodów zgodnie mieszkali tu Węgrzy, Rusini, Polacy, również Żydów było nie mało. Przed II wojną światową w pobliżu wsi znajdował się ośrodek szkolenia pilotów wojskowych i szybowcowych. Po II wojnie ludność pochodzenia ukraińskiego została wysiedlona. Wracając do cerkwi to została ona wzniesiona w 1792 roku na miejscu istniejącej wcześniej świątyni unickiej. Kilka zdjęć i ruszam dalej, przejeżdżam przez Czarną Górną, a u jej wylotu mijam dwa Iże wkomponowane w bramę, przejeżdżam jeszcze ze trzysta metrów, aż nagle jakaś siła sama wciska hamulec. I w ten sposób znalazłem to, czego tak bardzo mi brakowało, czyli piękne miejsce i ciekawych kompanów. Więcej na temat BPM TU

  Bieszczadzka Przystań Motocyklowa, za nim tam zacumowałem z moim Junaczkiem postanowiłem skończyć to, co zacząłem rano, czyli Wielką Pętlę Bieszczadzką. Wyjechałem z gościnnej przystani w kierunku Ustrzyk Górnych, przed Lutowiskami minąłem kamieniołom jednak z powodu kręcących się tam pracowników odłożyłem nasze spotkanie z nadzieją, że dane mi będzie innym razem. Wystarczyło przejechać kilka kilometrów dalej na wzniesieniu jest usytuowany punkt widokowy. Rozciąga się z tego miejsca przepiękny panorama i mimo nisko wiszący chmur było, na co popatrzeć.


 Przez Lutowiska, Smolnik, Stuposiany dotarłem do Ustrzyk Górnych. Jeszcze się łudziłem, że wyjdę w góry jednak po rozmowie z parą turystów stwierdziłem, że nie ma po co wchodzić, gdyż widok ogranicza się do trzech metrów. Było tuż przed południem, a więc pora obiadu za namową tubylców do karczmy u eskulapa się udałem, po placek bieszczadzki i pierogi z jagodami, była też gorąca herbata, liczyłem również na chwilkę wytchnienia. Nie było mi to dane, gość po stanicy biegał ze spalinową piłą, coś tam docinał i tak zamiast w spokoju wrąbałem placek wraz z pierogami jak bym się spieszył na potyczkę z bolszewikami.
   Ruszyłem w dalsza drogę, choć ze wspinaczki nici Bieszczady nagrodziły mi tą stratę w dalszej podróży. Możecie mi wierzyć, ale przez krótką chwilę czułem się jak Bilbo w Górach Mglistych. Jadę, podziwiam, fotki strzelam, aż tu w lusterko zerkam jakaś czarna bryka powoli za mną jedzie, co prawda nie mam nic na sumieniu, ale sami wiecie. Za następnym zakrętem zaczepia mnie jegomość i prosi, aby mu fotkę zrobić z jego miłością w zamian chce się zrewanżować i tym sposobem mam kila zdjęć jak siedzę na Junaku za tło mając zamglone szczyty.

Ta krótka znajomość zaowocowała przejażdżką i to nie byle, jaką wąskotorową kolejką bieszczadzką. Jak to Pan Bóg dopuszcza nas do swego dzieła, gdy by nie Robert i jego dziewczyna minęła by mnie ta przygoda, a tak jechałem widziałem teraz jest moje. Więcej na temat kolejki bieszczadzkiej TU

Czesi

Autor

Popularny pojazd w Bieszczadach




Jakieś leśne dziadki :)










Kończyła się powoli moja tego dnia wędrówka, jeszcze tylko pomnik generała „Waltera”, który ostatni raz, kiedy go widziałem był bohaterem, a teraz jest okrzyknięty zdrajcą. Zainteresowanych odsyłam na stronęwww.polskieradio.pl/Akcja-Wisla Wszystko się zmienia tylko góry zostają, wróciłem do Sanoka, rzeczy spakowałem, rozliczyłem się w recepcji i dosiadłszy rumaka, ruszyłem w kierunku Czarnej, aby zmienić miejsce za kwaterowania. Już będąc na miejscu z Markiem rozmawiając spytałem czy zna miejsca gdzie można zobaczyć ruiny wiosek opuszczonych po „Akcji Wisła”. Szukając informacji o Bieszczadach dowiedziałem się o kilku opuszczonych wsiach, do których nie powrócił nikt po trwającej w drugiej połowie lat 40 akcji wysiedlania z terenów Bieszczad.

Pomnik "generała Waltera"
Marek jest prawdziwą kopalnią wiedzy o Bieszczadach, ludziach i obyczajach tam panujących. Wskazał mi na mapie miejsca i najprostszą drogę. Ruszyłem z rana w kierunku Smolnika za wsią skręciłem w prawo na Chmiel i Zatwarnicę tan jeszcze wodospad na Potoku Hylaty zawadziłem miejsce po starym wodnym młynie skręciłem na szlak przy chacie Bojkowej i ruszyłem przed siebie po drodze szutrowej.
Marek

D,E,F,G miejsca, w których były wsie, a teraz są ruiny
Wodospad na Potoku Hylaty
Tu był młyn wodny.
Most w Zatwarnicy
Tego dnia na szlaku, nic nie znalazłem za to przez sześć godzin błądziłem, dopiero przed zmrokiem z znów trafiłem do cywilizacji. Słaba orientacja, a może zmęczenie do tego deszcz i samotność, przez cały dzień nie spotkałem na drodze dosłownie nikogo.
  Mijałem miejsca tak dzikie z wyglądu, jak by nigdy ludzką ręką nietknięte, polany, na których tylko wiatr i ptaki oznaki życia dawały. Drzewa ogromne, jakich w lesie na nizinach nie spotkasz, strumienie, rzeki, przełomy i ślady niedźwiedzi. Czasem tylko znaki uwaga wyręby, czasem sprzęt porzucony lub zaparkowany nie poznasz, bo wszystko jest błotem uwalone. Brak zasięgu w telefonie, GPS nie działa na nic zdaje się technika w takich chwilach można liczyć tylko na siebie.

Most w okolicach Zatwarnicy


 Kręcąc się po górach szukają cywilizacji nakręciłem prawie 70 km, wreszcie przed 18 wyjechałem. Byłem mokry, zmęczony, ale szczęśliwy. Zebrałem moc wrażeń i nauczkę na przyszłość, aby do takiej wycieczki lepiej się przygotować. Wróciłem do przystani zmęczony, nie spojrzałem nawet ma Junaka, a powinienem. Kiedy już ochłonąłem postanowiłem lepiej się przygotować na dzień następny, gdyż postanowiłem wrócić w to samo miejsce. Rano po kawie, która w tym miejscu smakuje wybornie, Marek wyciągnął myjkę ciśnieniową, spod gliny i błocka wyłonił się Junaczek z bliska na niego zerkam aż tu o kurczę, dwie śruby przepadły, które tylną zębatkę z piastą trzymały. Sama zębatka latała jak przysłowiowy „Żyd po pustym sklepie” zapadła decyzja trzeba to naprawić. Na Marka można liczyć w każdej sytuacji, chciałem to zrobić sam, ale widzą mój brak profesjonalizmu w tej sprawie wziął sprawy w swoje ręce.
 Wystarczyła godzina i sprawa zębatki była zamknięta, jeszcze tylko smarowanie łańcucha, wymieniłem przy okazji olej i w drogę. Ruszyłem tą samą drogą, którą wcześniej poznałem, już na szlaku dwie panie spotkałem, matka z córką wybrały się w Bieszczady jednak, kiedy nieopatrznie powiedziałem o śladach niedźwiedzi z mety zawróciły. Pierwsza po drodze była wieś Hulska, w której zburzoną cerkiew chciałem zobaczyć, pierwsze podejście od strony potoku zakończyło się fiaskiem. Trawa po pas, chaszcze tak gęste, że bez maczety nie przejdziesz na dodatek moja wyobraźnia widziała wszędzie misia.
 Nasłuchałem się opowieści od Marka o tych milusich stworzeniach, a to ktoś wlazł na misia leżącego Nasłuchałem się opowieści od Marka o tych milusich stworzeniach, a to ktoś wlazł na misia leżącego pod zwalonym pniem, a to przez Marka pole misio zasuwał w kierunku barci, które stoją w lesie
Misio przez wioskę na bosaka szedł, a pani przewodnik myślała, że to człowiek tylko u diabła nie mogła zajarzyć, czemu gość po śniegu na bosaka łazi. Misio w postaci mamy raz ruch na drodze wstrzymał wstając na tyle łapy i pokazując łapami jak duże ryby w strumieniu pływają, to było ponoć tylko ostrzeżenie, bo przez drogę przebiegły trzy maluchy, mama poszła za nimi. Dwa miski krowę gdzieś na pastwisku napadły i wcale nie chodziło im o mleko. Jak by tego było mało to w Bieszczadach mieszkają jeszcze wilki i to wcale nie mało. Rozsiadły się pewnego dnia pod garażem w pięciu zażywając spokoju, Marek wychodzi z domu i nie może dojść do samochód. Jedną kłodą rzuca wilczysko pilnie obserwuje gdzie spadnie polano i pewnie myślicie, że uciekł spłoszony, on bandyta tylko się przesunął robiąc miejsce spadającej kłodzie. Tak nakarmiony opowieściami z zielonego lasu wszędzie wilki i misie widziałem. Wróćmy do opuszczonej wioski nad strumieniem Hulskim, przypomniałem sobie, że po drodze znak widziałem zakaz wjazdu nie dotyczy mieszkańców, złapałem się za głowę, któż tam może mieszkać to przecież pustynia, na której nie uświadczysz ludzi. Zawróciłem i pod górkę podjechałem do znaku z zakazem. Skręciłem ze szlaku puściłem się ścieżką, którą coś czasami przejeżdża. Zostawiłem motocykl na skraju drogi, ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu ruin. Ucho mi się powiększyło od nasłuchiwania idę przed siebie a za mną komary i kleszcze. Jestem sceneria jak z najlepszego dreszczowca, zarośnięta droga ściany z cegieł porośnięte chwastami jaszczurki śmigające między kamieniami i tylko szum dochodzący od strumienia. Kilka zdjęć i stwierdziłem, że wszystko widziałem wróciłem do Junaczka dosiadłem go i w drogę. Następna wioska widniała na mapie była to wieś Krywe z ruinami cerkwi i szlacheckiego dworu. Trzeba było podjechać w okolice Kamionki. Tam już stało kilka samochodów, pomyślałem, że to niedaleko i ruszyłem z buta. O jak się zawiodłem to był kawał drogi na dodatek szlak był błotnisty i z koleinami po 20-30 cm i wszędzie woda.


Od przyjazdu w Bieszczady schowałem buty i kupiłem kalosze, więc niezrażony ruszyłem w drogę, Od Kamionki droga w dół wiedzie za chwilę w górę całe szczęście szlak jest lepszy, wychodzę na połoninę mijam terenowe Subaru i dwie panie, z którymi w drodze powrotnej bliższą znajomość zawrę.

  Prę przed siebie już mocno zziajany, słonko którego nie było właśnie teraz, kiedy spływam potem pod grubym spodniami i kurtką motocyklową, postanowiło wyleźć zza chmur i przypiec mi trochę.
Idę ścieżką ponoć to nie daleko na szlaku widzę odciśnięte kopyta, jeleń lub sarna pomyślałem, dalej trafiłem na to co zając po sobie zostawia wypinając omyk w stronę piasku, aż tu nagle nowy ślad na ziemi, ależ psisko klękam obok przyglądam się z bliska przykładam swoją dłoń i tak sobie myślę rozglądając się dokoła, że to nie pies tylko świeże ślady misia.

Jeden ślad to przecież nic takiego prę dalej na okolicę bacznie uwagę zwracając, o następny i kolejny, kurna misio szedł przede mną ścieżką, a jak gdzieś zaległ w trawie przy szlaku nawet go nie zauważę w porę. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i zobaczyłem cel mej wędrówki oddalony o kilka kilometrów. Misio i odległość od sadyb ludzkich spowodowały, że zastosowałem jak świat starą taktykę piechoty, wycofują się na z góry upatrzone pozycje innymi słowy zrobiłem w tył zwrot i zawróciłem. Wracając natknąłem się na panie, przy Subaru, które poprosiły abym je zabrał ze szlaku gdyż one same nie dają rady podjechać pod górę i na nic im napęd na cztery koła. Co prawda żaden ze mnie rajdowiec i w terenówce dawno siedziałem, nie mając nic do stracenia oprócz kilometra po błocie ochoczo pomocy udzieliłem. Ach, jaka przyjemność taki samochodzik, wszystko działa nic nie skrzypi, włączona klima i napęd na cztery koła, okazało się, że mam chyba talent nieodkryty, nie minęła nawet chwila, nawet nie zdążyłem się nacieszyć, a już byłem na górze przy parkingu, na którym zostawiłem motocykl. Powoli zbliżam się do końca mojej relacji. Ty razem kończąc wycieczkę przed mostem skręciłem w lewo wyjeżdżając tuż przy Tłustej Górze na drogę do Czarnej.

Most na Sanie w pobliżu Tłustej Góry.

Nazwa ta pochodzi z początków kolonizacji Bieszczad, a tłustość odnosi się do występujących u jej podnóża samoistnych źródeł oleju skalnego, czyli ropy naftowej. Eksploatację złoża na skalę półprzemysłową rozpoczęto w 1870 i trwała ona z przerwami do końca XX w. Szyby naftowe były usytuowana po obu brzegach rzeki. Wróćmy jednak na drogę, kiedy już nacieszyłem oczy widokiem Sanu w pobliżu Tłustej Góry, ruszyłem w kierunku przystani. Po przejechaniu ponad dziesięciu kilometrów na postoju, który przypadł na miejsce widokowe stwierdziłem brak skórzanej sakwy, która z boku była przytwierdzona. Miałem dość, a tu wychodzi, że muszę na szlak wrócić. Zrobiłem rachunek, co ja tam miałem i wyszło, że w Skawie zostały narzędzia, woda i kable do kamery, trzeba było wrócić. Po przejechaniu dodatkowy 17 km znalazłem sakwę na szlaku po wyżej mostu na Sanie. Zanim wróciłem do przystani zrobiłem zakupy w sklepie postanowiłem zrobić pożegnalną kolację. Kupiłem kawał karkówki, kilogram pomidorów, makaron rurki, kubeczek śmietany, odrobinę sera i bazylię do smaku, sól i pieprz miałem w plecaku. Kolacja wyszła wyborna, mięso pokrojone w słupki do tego pomidory, a kiedy już wszystko „doszło” dodałem śmietanę i przyprawy. Na stół „wjechały” głębokie talerze, kiedy makaron był al dente, zawołałem wszystkich na wieczerzę. Po całym dniu pracy na świeżym powietrzu wszystkim smakował, a Marek stwierdził, że to zły pomysł abym wyjeżdżał. Zanim się ściemniło jeszcze razem popracowaliśmy przy ogrodzeniu, które wymagało skończenia. Jeszcze tylko wieczorne ognisko, przyroda jakby wiedziała, przez cały tydzień bardzo się starała, aby mnie do Bieszczad zniechęcić jednak pod koniec widząc moją determinacji i zachwyt sprawiła, że noc była przepiękna w nagrodę pozwoliła nam rozpalić ognisko. Były jeszcze kiełbaski i zimne piwo tak do północy na rozmowach nam zeszło. Trzeba było do łóżka, aby choć trochę się przespać. Pobudka o czwartej, kiedy już byłem ubrany ostatni rzut oka czy wszystko zabrałem, schodząc z piętra Marka obudziłem, chciał wstać rano i wypić kawę za nim odjadę. Tak nam zeszła godzina przy dużej czarnej, która jak już na początku pisałem smakuje w tym miejscu wybornie. Gdy już miałem odjeżdżać mała katastrofa się przydarzyła, Junaczek, który do tej chwili stał jam wmurowany przewrócił się na bok z całym majdanem, szlak trafił klosz od kierunkowskazu. Po oględzinach stwierdziliśmy zgodnie, że to wszystko, więc ruszyłem w drogę. Bieszczady do Sanoka żegnały mnie mgłą, a do Rzeszowa smagały deszczem, do Warszawy dotarłem bez przygód, zjadłem kanapkę i frytki w Mac barze i tu troszkę zacząłem się niepokoić gdyż łańcuch był już bardzo luźny, a do końca naciągnięty został w Czarnej. Był taki długi, że bez trudu można go ściągnąć z tylnej zębatki dwoma palcami. Zostało jeszcze do przejechania 400 km. Nie byłem pewny czy dam radę, najpierw powoli jak żółw ociężale ruszyłem maszyną powoli ospale jednak im bliżej miałem do domu gnałem junaka ile się dało. Mijając Elbląg jadąc siódemką miałem wrażenie, że łańcuch za sobą ciągnę, taki był długi. Gdyby nie on cała droga nie była by warta by wspomnieć o niej. Na marginesie dodam jeszcze, że najlepiej się odpoczywa po drodze, kiedy siedzenie boli kładąc się na ziemi. To tyle opowieści jak tylko znajdę odrobinę czasu wiem, że w Bieszczady ruszę, drogę tę można bez trudu pokonać, wystarczy 14 godz.








2 komentarze:

  1. Super wyprawa, fajnie spisana relacja :-)
    125 - a można.
    Też jeżdżę 125, skuterkiem. Dalej niż 60 km od "komina" jeszcze nie wyjeżdżałem. Po przeczytaniu chyba tez się wybiorę gdzieś dalej.

    pozdrawiam i życzę kolejnych udanych wypadów!

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna fototeka z podróży :)

    OdpowiedzUsuń

Kultura wypowiedzi nic nie kosztuje, zachęcam każdego do pisania komentarzy. Jeżeli jednak zamierzasz czepiać się błędów ortograficznych, chcesz komuś "dokopać" tylko dla tego, że zupa była za słona lub wściekasz się gdyż ktoś ma odmienne zdanie, a twój zasób słownictwa ogranicza się do przekleństw, to licz się z tym, że komentarz może zostać usunięty.